Zabajka 23 - 24 października 2010
Liga Zaprzęgowa
Tekst: Wioleta Imiołczyk
Niecałe trzysta kilometrów w jedną stronę, niska ranga zawodów, termin kolidujący z inną imprezą (pod Warszawką), zabawne towarzystwo… - czyli to, co lubimy najbardziej :)
Zawody w Zabajce mają już swoją tradycję – są sprawdzone, chętnie odwiedzane, przyjemne wspominane… ale pomimo to, byliśmy tam tylko dwa razy :(
Sporo czasu minęło od „telemarka” w Hradec Kralove, obojczyk się (chyba) zrósł, pięciominutowa wizyta u lekarza rodzinnego na dzień przed wyjazdem wystarczyła (= zezwolenie na start), więc zamierzam startować :) Wycieczkę zaczynamy od (tradycyjnego, he he) spóźnienia Oliwki :) Wyruszamy na dwa auta, jedną przyczepę (jeszcze). W sumie sześcioro ludzi oraz dwanaście czworonogów… Około 16:30 wyruszyliśmy z Piekar. Droga wiodła głównie przez wsie, toteż bujaliśmy się względnie wolno (z korkiem w Siewierzu), po zużytych mocno ulicach, bez szaleństw. Podróż trwała pięć godzin, także było dobrze. Niektórzy odpoczywali, inni walczyli z „dobrodziejstwem” płynącym z bycia kierowcą :)
Zabajka to takie trochę magiczne miejsce – ośrodek jeździecki w lesie, otoczony prowizorycznymi domkami letniskowymi :) mający w sobie mnóstwo pozytywnej energii, bijącej z każdego zakątka. Pewnie zmarzniemy, pewnie się pobrudzimy, pewnie zmęczymy i nie wyśpimy – z uśmiechami na twarzach godzimy się potulnie z losem. W końcu to uwielbiamy najbardziej! W takim właśnie nastroju szukaliśmy miejscówy na stake-out. Oj, nie! Nie zabraliśmy szpilek z piwnicy. W związku z tym cofamy się w wyimaginowanym chyba rozwoju zaprzęgowym, psy utrzymujemy na smyczach, założonych na hak samochodu.
Spacerek, czas na załatwienie potrzeb fizjologicznych, krótka rozmowa z Costtello (ten to zawsze jest na miejscu), psiakom dajemy jeść i ruszamy odebrać klucz do noclegowni. Co się okazuje? Klucza nie ma :) Powitanie z organizatorami zamienia się w lekką panikę, gdzie i kto będzie spał, jakby klucz nie dotarł.
Oczekujemy zielonej Skody (wybawczyni naszego złego losu, he he), jednocześnie rejestrując się, dokarmiając, łagodząc pragnienie, w żadnym wypadku nie ulegając nerwom. Pełen luz, jak zawsze :) Pierwsze maszerskie dyskusje były już za nami, kiedy bohaterska zielona Skodzina zawitała w progi ośrodka. No, to miejsce na kimeczkę się znalazło. Długo nosiliśmy bagaże, dużo czasu minęło na lokowanie rzeczy, pogaduszki, obżarstwo korzennymi ciasteczkami Krzysia (zakupionymi w nowym, piekarskim markecie, hi hi), zanim każdy położył się grzecznie spać w celu zebrania sił na następny dzień.
Sobota, zaczynam od pobudki (bo moja współlokatorka Oliwka długo nie zbierała się z łóżka) i psów. Spacerek, piciu, trochę mielonki z karmą. Nie będą przecież biegać z pustym żołądkiem, bo start około południa. Zapoznanie się z listą startową, obmyślenie strategii przed-startowej, przygotowującej, kto komu ma pomóc i kiedy, kto - jak - co - zdąży…
Najpierw Oliwka, bo bikejoring winien być „najszybszy”. Wstydliwe, a może normalne – spóźnienie na start :) doświadczonej zawodniczki, która nie potrafiła znaleźć swojego psa. No, ale w końcu ruszyła z Nafi Łukasza Rakowskiego. Potem Damian, sześć rozwydrzonych, futrzastych biegaczy trzeba było doprowadzić do linii startu, obchodząc stake-out, knajpkę, żeby bokiem zatoczyć się i wpaść na teren końskiego parkuru. Cisza zapadła dopiero po znanym doskonale psom odliczaniu, zakończonym wymownym „go!”, czy „naprzód” – jak kto woli. Znów dochodzę do wniosku, że za stara jestem – kręgosłup mnie boli :) No nic, trzeba żyć dalej.
Oczywiście, o ironio, klasy dwu-psiowe i jednopsiowe na hulajnogach umieszczono na liście na sam koniec – kiedy trasa już jest rozjeżdżona przez wszystkie inne możliwe sprzęty, psy i buty. Pobiegam sobie troszkę, a co. Każdy może – raz lepiej, raz gorzej :) U mnie zdecydowanie gorzej – od miesiąca czterech liter nie ruszałam w ogóle (leczyłam obojczyk przecież).
Po Damianie startują Niko i Krzyś… Nascar, wiadomo, maszynka do biegania… poradzą sobie w komentowanej od rana „ciężkiej” trasie, zdominowanej przez kopny piach, wciągające błoto i generalnie miękkie podłoże. Za miękkie.
Dafne wyciąga Krzysia na starcie niczym na weightpullingu :) efektowne „go!” i szybko znikają za zakrętem, widać tylko wieżyczkę sędziowską na parkurze.
No, nadszedł czas na przygotowania. Mało było do zrobienia, ale stres kazał utrzymać spore zaplecze czasowe. Hulajka, licznik, liny, okulary, kask, rękawiczki… buty do biegania! :) Ostatnie wyprowadzenia psów i jazda.
Zaczynamy zabawę, ale pogoda nie rozpieszcza – słońce wyszło i nam przeszkadza:( ale póki psy biegną i galopują, jest dobrze. I było dobrze dosyć długo. Kryzys nadszedł w momencie trafienia na ok. 50-metrową przeprawę BAGIENNĄ, gdzie psom łapy utykały, ja usilnie starałam się nie stracić adidasów, a hulajnoga, no właśnie… ona tam była najmniej potrzebna! Biało-fioletowe butki Kalenji zmieniły kolor, hulajka przytyła o co najmniej kilogram, ja chyba ze dwa… zakręt w lewo i słyszę jakieś poganianie. Costtello. Wyprzedza nas i od tamtej pory mam kogo gonić. Utrata werwy podczas przeprawy uległa reanimacji, hasiorki zaczęły naprawdę ciągnąć. Dopiero wtedy zaczęłam się wozić – nie było sensu ponownie wyprzedzać. W trudnych odcinkach pomagam psiakom, nie wiem po co w ogóle tą hulajkę brałam – łatwiej byłoby biec z psami na pasie. Po drodze znów trafiamy na błoto, którego nie da się ominąć, przez które trzeba się PRZEDRZEĆ (nie ma innego słowa lepiej opisującego tamtą sytuację). Costtello spotkała niemiła niespodzianka, otóż przy którymś odepchnięciu się :) rozdzielił losy swoje i swojego buta, który postanowił zostać w lesie, w gęstym, czarnym błotku :) Wpierw był krzyk (niczym z Silent Hill), potem hasło: „nie widziałaś mojego buta?!”. Przez resztę drogi nie umiałam przestać się śmiać, przez co ledwo wyrobiłam na jednym zakręcie :) wprawy się nabiera, wprawę się traci. Tak już do końca biegliśmy za Mariuszem, ani razu nie wpadając na pomysł wyprzedzania. Nie było to w ogóle potrzebne – byłam zadowolona z pracy psów. Bo w pierwszej połowie trasy radziły sobie dobrze bez sztucznej motywacji. Na mecie obyło się bez reanimacji, ale – kurczę – zmęczyłam się. Potem już było dobrze… odprowadzenie psów, głaskanie każdego z osobna, napojenie, pod wieczór nakarmienie…
Posiłkiem regeneracyjnym była kiełbasa, toteż pogardziłam nią na rzecz jakże pysznego i niezdrowego „rosołku z tytki”. Reszta dnia spłynęła po nas w oczekiwaniu na Wieczór Maszera. Tzn przez większość ludzi, oprócz mnie :) mnie tam balety nie interesowały. Więc kiedy w końcu zagościliśmy przy ognisku, półgodzinna pogawędka ze znajomymi, opowieści z trasy, komentarze w stronę Nika (szalony, miał czas "najszybszego zaprzęgu" zawodów :) Biegnąc z psem! Nawet bajk tego dnia nie dał rady mu wkleić kilku minut). Tak się skończyło… Potem powrót do pokojów, spanie, wczesne wstawanie… .
Drugi dzień, zgodnie z moim podstawowym założeniem, był gorszy. Ba! O wiele gorszy! W sensie startu z psami…
Startowaliśmy mniej więcej w takiej kolejności jak poprzedniego dnia: Damian, Oliwka, potem chłopcy w cani no i ja. Południe uderzyło mocnym słońcem, co wcale nie pomogło. Start mieliśmy nawet energiczny, potem już powolne bujanie się do mety. Wyprzedziły mnie Justyna, potem Ala Kubiczek… z D1. Zabrakło chęci do gonienia innych, ale to nic, jakoś dojechaliśmy do końca. Pierwszy raz w życiu zauważyłam, żeby moim psom wyraźnie przeszkadzał asfalt (krótki odcinek przed samą metą) – a co jest tego powodem to nie wiem? Wiek? Lenistwo? Wcześniej najlepiej czuły się na twardym podłożu, w tym sezonie sygnalizują mi, że im się to przestało podobać. No to nie poganiam, jedziemy sobie spokojnie, kołobieżka nabiera tempa na asfaltowej powierzchni… no i upragniona meta. Przeżyliśmy, trochę zmęczyliśmy się, trochę pobujaliśmy się w „spacerku na czas”, więcej błotka przywieźliśmy… ale z zadowoleniem. Długa wyprawa z psami w lesie pozbawiła mnie jakichkolwiek chęci na start w sztafecie, do którego się wczoraj zadeklarowałam. Ale to pewnie dlatego też, że ludziom po wypiciu zbyt wielu procentów puszczają wodze fantazji i za dużo padło pomysłów na te sztafety. Miałam nadzieję, że zapomną… i akurat o tym, o czym mieli, nie zapomnieli. Oczywiście najbardziej marudził vice-prezes, Niko coś tam stęknął, Kisiel się obruszył i cokolwiek bym nie powiedziała – było źle – i musiałam startować. Drużyny były dwie: jedna walcząca o podium (Niko, Oliwka i ja), druga „Wielorybów” (Kisiel, Piotrek i Damian). Chcąc ścigać się z najlepszymi, trzeba było pomyśleć o szybkich pieskach. Dlatego też zapożyczyliśmy fajne suczki od Piotrka – ja Lunę, Oliwia Krófkę.
Pierwsza zmiana: Niko z Nassim w cani. Spodziewaliśmy się, że zapewni nam dużą przewagę czasową. Przybiegł prędko, klepnął Oliwkę i ta pognała szybko na rowerze. Trzecia zmiana należała do mnie, a nasza koleżanka na tyle długo kazała nam na siebie czekać, że zdążyłam nieźle się naszarpać z chcącym już biec psem, ponarzekać na chaos (sic!) w strefie zmian. No, ale w końcu SIĘ POJAWIŁA w zasięgu wzroku… ruszyłam szybko w momencie, kiedy poczułam na ramieniu jej rękę. No to GO! Luncia pięknie galopuje przed siebie, Rozpędziłyśmy się ponoć, a ja tylko raz wspomniałam swoją glebę w Czechach :-) Nie, nie myśleć o glebach. No to zaczęłam się odpychać i starałam się utrzymać to tempo do samego końca niespełna kilometrowej trasy. Luna raz na jakiś czas zerkała za siebie, co to za dziwna osoba ją popędza i chwali, ale nie zwalniała, darła przed siebie jak szalona. Dzięki niej udało nam się utrzymać przewagę, bo chętnie wykonywała komendy kierunkowe i ani razu nie zwolniła. Wpadłyśmy na metę, dokonując formalnego uwieńczenia zajęcia pierwszego miejsca. Super! Nasza druga ekipa sztafetowa pobiegła nieco wolniej, Kisiel wystartował z Chesiem w cani, Piotrek ze Siorkiem w biku, a Damian z Inką na kołobieżce. Na rozdaniu nagród zrobiliśmy organizatorom małego psikusa, bowiem zamieniliśmy się miejscami. „Wieloryby” weszły na podium, a nasza młodzieżowa trójka stanęła na przedostatnim. No, ale… Pan Andrzej szybko się zorientował, szybko wymienił dyplomy i tak z wesołym akcentem zakończyliśmy zawody :)
Podsumowując, było co robić na trasie. W tym roku musieliśmy walczyć z błotem, wciągającym bagnem, piaskiem, uciekającymi butami ;) no i z ciepłem. Ale na to to ja przestaję narzekać tylko zimą, także luz. Lubię przyjeżdżać na zawody, które nie polegają na przejechaniu kilku godzin podróży, zaliczeniu łatwej i szybkiej trasy, a potem do domu… W Zabajce było wesoło, niełatwo, Nie szybko i w miłej atmosferze wracaliśmy na Śląsk.
W tym miejscu chciałabym podziękować organizatorom, Nome i wszystkim osobom, które miały swój udział w robieniu tych zawodów. Na takie zawsze chętni się znajdą!
Niecałe trzysta kilometrów w jedną stronę, niska ranga zawodów, termin kolidujący z inną imprezą (pod Warszawką), zabawne towarzystwo… - czyli to, co lubimy najbardziej :)
Zawody w Zabajce mają już swoją tradycję – są sprawdzone, chętnie odwiedzane, przyjemne wspominane… ale pomimo to, byliśmy tam tylko dwa razy :(
Sporo czasu minęło od „telemarka” w Hradec Kralove, obojczyk się (chyba) zrósł, pięciominutowa wizyta u lekarza rodzinnego na dzień przed wyjazdem wystarczyła (= zezwolenie na start), więc zamierzam startować :) Wycieczkę zaczynamy od (tradycyjnego, he he) spóźnienia Oliwki :) Wyruszamy na dwa auta, jedną przyczepę (jeszcze). W sumie sześcioro ludzi oraz dwanaście czworonogów… Około 16:30 wyruszyliśmy z Piekar. Droga wiodła głównie przez wsie, toteż bujaliśmy się względnie wolno (z korkiem w Siewierzu), po zużytych mocno ulicach, bez szaleństw. Podróż trwała pięć godzin, także było dobrze. Niektórzy odpoczywali, inni walczyli z „dobrodziejstwem” płynącym z bycia kierowcą :)
Zabajka to takie trochę magiczne miejsce – ośrodek jeździecki w lesie, otoczony prowizorycznymi domkami letniskowymi :) mający w sobie mnóstwo pozytywnej energii, bijącej z każdego zakątka. Pewnie zmarzniemy, pewnie się pobrudzimy, pewnie zmęczymy i nie wyśpimy – z uśmiechami na twarzach godzimy się potulnie z losem. W końcu to uwielbiamy najbardziej! W takim właśnie nastroju szukaliśmy miejscówy na stake-out. Oj, nie! Nie zabraliśmy szpilek z piwnicy. W związku z tym cofamy się w wyimaginowanym chyba rozwoju zaprzęgowym, psy utrzymujemy na smyczach, założonych na hak samochodu.
Spacerek, czas na załatwienie potrzeb fizjologicznych, krótka rozmowa z Costtello (ten to zawsze jest na miejscu), psiakom dajemy jeść i ruszamy odebrać klucz do noclegowni. Co się okazuje? Klucza nie ma :) Powitanie z organizatorami zamienia się w lekką panikę, gdzie i kto będzie spał, jakby klucz nie dotarł.
Oczekujemy zielonej Skody (wybawczyni naszego złego losu, he he), jednocześnie rejestrując się, dokarmiając, łagodząc pragnienie, w żadnym wypadku nie ulegając nerwom. Pełen luz, jak zawsze :) Pierwsze maszerskie dyskusje były już za nami, kiedy bohaterska zielona Skodzina zawitała w progi ośrodka. No, to miejsce na kimeczkę się znalazło. Długo nosiliśmy bagaże, dużo czasu minęło na lokowanie rzeczy, pogaduszki, obżarstwo korzennymi ciasteczkami Krzysia (zakupionymi w nowym, piekarskim markecie, hi hi), zanim każdy położył się grzecznie spać w celu zebrania sił na następny dzień.
Sobota, zaczynam od pobudki (bo moja współlokatorka Oliwka długo nie zbierała się z łóżka) i psów. Spacerek, piciu, trochę mielonki z karmą. Nie będą przecież biegać z pustym żołądkiem, bo start około południa. Zapoznanie się z listą startową, obmyślenie strategii przed-startowej, przygotowującej, kto komu ma pomóc i kiedy, kto - jak - co - zdąży…
Najpierw Oliwka, bo bikejoring winien być „najszybszy”. Wstydliwe, a może normalne – spóźnienie na start :) doświadczonej zawodniczki, która nie potrafiła znaleźć swojego psa. No, ale w końcu ruszyła z Nafi Łukasza Rakowskiego. Potem Damian, sześć rozwydrzonych, futrzastych biegaczy trzeba było doprowadzić do linii startu, obchodząc stake-out, knajpkę, żeby bokiem zatoczyć się i wpaść na teren końskiego parkuru. Cisza zapadła dopiero po znanym doskonale psom odliczaniu, zakończonym wymownym „go!”, czy „naprzód” – jak kto woli. Znów dochodzę do wniosku, że za stara jestem – kręgosłup mnie boli :) No nic, trzeba żyć dalej.
Oczywiście, o ironio, klasy dwu-psiowe i jednopsiowe na hulajnogach umieszczono na liście na sam koniec – kiedy trasa już jest rozjeżdżona przez wszystkie inne możliwe sprzęty, psy i buty. Pobiegam sobie troszkę, a co. Każdy może – raz lepiej, raz gorzej :) U mnie zdecydowanie gorzej – od miesiąca czterech liter nie ruszałam w ogóle (leczyłam obojczyk przecież).
Po Damianie startują Niko i Krzyś… Nascar, wiadomo, maszynka do biegania… poradzą sobie w komentowanej od rana „ciężkiej” trasie, zdominowanej przez kopny piach, wciągające błoto i generalnie miękkie podłoże. Za miękkie.
Dafne wyciąga Krzysia na starcie niczym na weightpullingu :) efektowne „go!” i szybko znikają za zakrętem, widać tylko wieżyczkę sędziowską na parkurze.
No, nadszedł czas na przygotowania. Mało było do zrobienia, ale stres kazał utrzymać spore zaplecze czasowe. Hulajka, licznik, liny, okulary, kask, rękawiczki… buty do biegania! :) Ostatnie wyprowadzenia psów i jazda.
Zaczynamy zabawę, ale pogoda nie rozpieszcza – słońce wyszło i nam przeszkadza:( ale póki psy biegną i galopują, jest dobrze. I było dobrze dosyć długo. Kryzys nadszedł w momencie trafienia na ok. 50-metrową przeprawę BAGIENNĄ, gdzie psom łapy utykały, ja usilnie starałam się nie stracić adidasów, a hulajnoga, no właśnie… ona tam była najmniej potrzebna! Biało-fioletowe butki Kalenji zmieniły kolor, hulajka przytyła o co najmniej kilogram, ja chyba ze dwa… zakręt w lewo i słyszę jakieś poganianie. Costtello. Wyprzedza nas i od tamtej pory mam kogo gonić. Utrata werwy podczas przeprawy uległa reanimacji, hasiorki zaczęły naprawdę ciągnąć. Dopiero wtedy zaczęłam się wozić – nie było sensu ponownie wyprzedzać. W trudnych odcinkach pomagam psiakom, nie wiem po co w ogóle tą hulajkę brałam – łatwiej byłoby biec z psami na pasie. Po drodze znów trafiamy na błoto, którego nie da się ominąć, przez które trzeba się PRZEDRZEĆ (nie ma innego słowa lepiej opisującego tamtą sytuację). Costtello spotkała niemiła niespodzianka, otóż przy którymś odepchnięciu się :) rozdzielił losy swoje i swojego buta, który postanowił zostać w lesie, w gęstym, czarnym błotku :) Wpierw był krzyk (niczym z Silent Hill), potem hasło: „nie widziałaś mojego buta?!”. Przez resztę drogi nie umiałam przestać się śmiać, przez co ledwo wyrobiłam na jednym zakręcie :) wprawy się nabiera, wprawę się traci. Tak już do końca biegliśmy za Mariuszem, ani razu nie wpadając na pomysł wyprzedzania. Nie było to w ogóle potrzebne – byłam zadowolona z pracy psów. Bo w pierwszej połowie trasy radziły sobie dobrze bez sztucznej motywacji. Na mecie obyło się bez reanimacji, ale – kurczę – zmęczyłam się. Potem już było dobrze… odprowadzenie psów, głaskanie każdego z osobna, napojenie, pod wieczór nakarmienie…
Posiłkiem regeneracyjnym była kiełbasa, toteż pogardziłam nią na rzecz jakże pysznego i niezdrowego „rosołku z tytki”. Reszta dnia spłynęła po nas w oczekiwaniu na Wieczór Maszera. Tzn przez większość ludzi, oprócz mnie :) mnie tam balety nie interesowały. Więc kiedy w końcu zagościliśmy przy ognisku, półgodzinna pogawędka ze znajomymi, opowieści z trasy, komentarze w stronę Nika (szalony, miał czas "najszybszego zaprzęgu" zawodów :) Biegnąc z psem! Nawet bajk tego dnia nie dał rady mu wkleić kilku minut). Tak się skończyło… Potem powrót do pokojów, spanie, wczesne wstawanie… .
Drugi dzień, zgodnie z moim podstawowym założeniem, był gorszy. Ba! O wiele gorszy! W sensie startu z psami…
Startowaliśmy mniej więcej w takiej kolejności jak poprzedniego dnia: Damian, Oliwka, potem chłopcy w cani no i ja. Południe uderzyło mocnym słońcem, co wcale nie pomogło. Start mieliśmy nawet energiczny, potem już powolne bujanie się do mety. Wyprzedziły mnie Justyna, potem Ala Kubiczek… z D1. Zabrakło chęci do gonienia innych, ale to nic, jakoś dojechaliśmy do końca. Pierwszy raz w życiu zauważyłam, żeby moim psom wyraźnie przeszkadzał asfalt (krótki odcinek przed samą metą) – a co jest tego powodem to nie wiem? Wiek? Lenistwo? Wcześniej najlepiej czuły się na twardym podłożu, w tym sezonie sygnalizują mi, że im się to przestało podobać. No to nie poganiam, jedziemy sobie spokojnie, kołobieżka nabiera tempa na asfaltowej powierzchni… no i upragniona meta. Przeżyliśmy, trochę zmęczyliśmy się, trochę pobujaliśmy się w „spacerku na czas”, więcej błotka przywieźliśmy… ale z zadowoleniem. Długa wyprawa z psami w lesie pozbawiła mnie jakichkolwiek chęci na start w sztafecie, do którego się wczoraj zadeklarowałam. Ale to pewnie dlatego też, że ludziom po wypiciu zbyt wielu procentów puszczają wodze fantazji i za dużo padło pomysłów na te sztafety. Miałam nadzieję, że zapomną… i akurat o tym, o czym mieli, nie zapomnieli. Oczywiście najbardziej marudził vice-prezes, Niko coś tam stęknął, Kisiel się obruszył i cokolwiek bym nie powiedziała – było źle – i musiałam startować. Drużyny były dwie: jedna walcząca o podium (Niko, Oliwka i ja), druga „Wielorybów” (Kisiel, Piotrek i Damian). Chcąc ścigać się z najlepszymi, trzeba było pomyśleć o szybkich pieskach. Dlatego też zapożyczyliśmy fajne suczki od Piotrka – ja Lunę, Oliwia Krófkę.
Pierwsza zmiana: Niko z Nassim w cani. Spodziewaliśmy się, że zapewni nam dużą przewagę czasową. Przybiegł prędko, klepnął Oliwkę i ta pognała szybko na rowerze. Trzecia zmiana należała do mnie, a nasza koleżanka na tyle długo kazała nam na siebie czekać, że zdążyłam nieźle się naszarpać z chcącym już biec psem, ponarzekać na chaos (sic!) w strefie zmian. No, ale w końcu SIĘ POJAWIŁA w zasięgu wzroku… ruszyłam szybko w momencie, kiedy poczułam na ramieniu jej rękę. No to GO! Luncia pięknie galopuje przed siebie, Rozpędziłyśmy się ponoć, a ja tylko raz wspomniałam swoją glebę w Czechach :-) Nie, nie myśleć o glebach. No to zaczęłam się odpychać i starałam się utrzymać to tempo do samego końca niespełna kilometrowej trasy. Luna raz na jakiś czas zerkała za siebie, co to za dziwna osoba ją popędza i chwali, ale nie zwalniała, darła przed siebie jak szalona. Dzięki niej udało nam się utrzymać przewagę, bo chętnie wykonywała komendy kierunkowe i ani razu nie zwolniła. Wpadłyśmy na metę, dokonując formalnego uwieńczenia zajęcia pierwszego miejsca. Super! Nasza druga ekipa sztafetowa pobiegła nieco wolniej, Kisiel wystartował z Chesiem w cani, Piotrek ze Siorkiem w biku, a Damian z Inką na kołobieżce. Na rozdaniu nagród zrobiliśmy organizatorom małego psikusa, bowiem zamieniliśmy się miejscami. „Wieloryby” weszły na podium, a nasza młodzieżowa trójka stanęła na przedostatnim. No, ale… Pan Andrzej szybko się zorientował, szybko wymienił dyplomy i tak z wesołym akcentem zakończyliśmy zawody :)
Podsumowując, było co robić na trasie. W tym roku musieliśmy walczyć z błotem, wciągającym bagnem, piaskiem, uciekającymi butami ;) no i z ciepłem. Ale na to to ja przestaję narzekać tylko zimą, także luz. Lubię przyjeżdżać na zawody, które nie polegają na przejechaniu kilku godzin podróży, zaliczeniu łatwej i szybkiej trasy, a potem do domu… W Zabajce było wesoło, niełatwo, Nie szybko i w miłej atmosferze wracaliśmy na Śląsk.
W tym miejscu chciałabym podziękować organizatorom, Nome i wszystkim osobom, które miały swój udział w robieniu tych zawodów. Na takie zawsze chętni się znajdą!