Minikowo 1 - 2 października 2011
Puchar Polski, Liga Zaprzęgowa
Tekst: Wiola Imiołczyk
Koło południa w piątek, ostatniego września, wybraliśmy się w długą podróż na północ kraju. Naszym celem była miejscowość Minikowo, gdzie rozgrywały się zawody psich zaprzęgów, zarówno Puchar Polski jak i Liga Zaprzęgowa.
Nasz klub, KSiP ZORZA, reprezentowało czterech zawodników, z których jeden startował w dwóch klasach.
W miłym towarzystwie Roberta Mrózka z zaprzyjaźnionego klubu, spędziliśmy ponad sześć godzin w samochodzie. Kiedy przyjechaliśmy, powitało nas kilka ekip, które już na dobre zadokowały się na przygotowanym stake-out’cie. Z powodu mocno oddalonego noclegu, zarezerwowanego jakiś czasu temu, udało nam się jedynie sprawnie zarejestrować w biurze, odebrać numerki startowe, chwilę pogawędzić i znów musieliśmy wsiadać do auta.
Plany prezentowały się tak: ja dążyłam do uzyskania licencji na bikejoring, zatem obstawiłam tę klasę w lidze zaprzęgowej; pozostali już startowali w Pucharze: Damian w B1, Niko w SC1, a Piotrek w B0 i D0.
Nasza noclegownia okazała się całkiem sympatycznym domkiem, osadzonym w głębi rozległego gospodarstwa rolnego, w szczerym polu :) - dosłownie. Zacna kompania składająca się z naszej trójki, Ani Rodo i Ani Bajer, szybko oporządziła psiaki, żeby potem udać się na maszerskie rozmowy do kuchni, a w finale położyć spać tak, coby się wyspać na następny dzień ;)
Sobota już zaczęła się mało optymistycznie: od rana nękało nas oślepiające słońce, a temperatura wzrastała bezczelnie jak na pierwszy weekend października.
Jako, że pogoda nie opanowała się wcale, organizatorzy zmuszeni zostali do zrobienia zawodów na krótkiej trasie o długości 2,53 km wg co najmniej dwóch GPS-ów (oficjalnie podawano 2,6km). Krótko, ale treściwie – tyle, co można zrobić w prawie 30 stopniowym upale, jaki nas dopadł w południe.
Zaczęliśmy jak zwykle od pomocy Damianowi – startował gdzieś na początkach listy. Walczył z jednym rywalem, ale nastawienie mamy typowo treningowe – w końcu to pierwsze zawody w tym sezonie. Niedługo po Damianie miał startować Niko, co prawda nie w debiucie na hulajce z jednym psem, ale debiucie na hulajce z jednym psem po suchej nawierzchni ;) (wspominamy wesołe zawody w Biłgoraju).
Jak zawsze nerwy miotają nami bezlitośnie, ja byłam co najmniej tak samo zestresowana jak Niko, a psiak tym bardziej. Jemu zależało tylko na tym, żeby jak najprędzej ruszyć i biec co sił w łapach. Dzięki strażackiemu basenikowi mogliśmy Nascara zmoczyć w całości, więc upał już nie robił na nas tak paskudnego wrażenia.
Przygotowania trwały dosłownie nerwową chwilę, kiedy później stałam z boku i obserwowałam pierwsze sto metrów startu, bowiem początkowy fragment trasy był doskonale widoczny ze stake-out’u.
Ale Niko musiał być Nikiem, nagle z pędzącego szaleńczo duetu psa z człowiekiem pozostał pies i tuman kurzu. Wywrotka. No nic, człowiek uczy się całe życie, a Niko jeszcze długo będzie się uczyć jeździć na różnym sprzęcie ;) Szybko zbiera się z ziemi i rusza dalej. Nawet nie odchodziłam za bardzo od mety, wiedziałam, że jego przejazd potrwa parę minut. Zanim się obejrzałam, już wracał, więc skupiłam się na łapaniu naszego tuningowanego.
Pochwała, krótki opis zadowolenia, odczytanie chipu... a po przyzwoleniu sędziny mety wróciliśmy do auta.
Ja miałam dokładnie ten sam plan, co Niko przed startem: wrzucić (czy pozwolić wejść?) Chesterowi do baseniku, żeby podczas wyglądał jak zmokła kura. Udało się na szczęście zrobić to w miarę sprawnie, bez ofiar.
Tuż przed stanięciem na linii dowiedziałam się, że z trzech zgłoszonych dziewcząt pojawiły się tylko dwie: ja i jakaś nieznajoma z whippetem. Ciekawy rywal dla Chesia, nie powiem.
W mokrych rękawiczkach, troszkę zaniedbanym rowerkiem, z przemoczonym Chesiem, Garminem na ręce, ustawiam się przed linią i patrzę na zegar, w odpowiedniej chwili zaczynając odliczać na głos. Jak prawie zawsze na treningach, zapomniałam ów GPS-a załączyć... dokładnie tak, jak zrobił to już dziś Niko podczas swojego startu. No ale nic, ruszamy z kopyta: Chester, dzięki wizycie w basienie w lodowatej wodzie, galopuje jak szalony przed siebie a ja staram się utrzymać jego linkę średnio napiętą. Przerzutki trochę szwankują, ale nie na tyle, żeby coś na nie zwalać ;)
Jedziemy szybko jak na nasz team, ale prędkość i tak pozwala ścinać wszytkie zakręty i nawet przejechać nieostrożnie po poprzecznym rowku na trasie, przez który Niko się wcześniej wykoleił. Na zjeździe trzymam klamki na hamulcach, bo wszędzie widziałam piach – mój największy rowerowy wróg. Należy pamiętać, że z Chesiem to często się tak jeździ - żeby linka nie wplątała się w koło przy niespodziewanej zmianie tempa ;) No ale dajemy radę, całkiem płynnie wchodzimy w prawy zakręt i zaczynamy wycieczkę po długiej „prostej”. Nie wiem, czy mogę pisać tu o koleinach czy czymś, ja widziałam głównie piach, tworzący większe lub mniejsze nierówności.
Co mnie dziwi i jednocześnie cieszy, Chesiu pięknie galopuje, nawet nie próbuje schodzić i wąchać trawki. Woda czyni cuda...
Dochodzimy szybko malamuta z klasy BJM, ale wyminięcie go okazuje się trudniejsze niż podejrzewałam: to ten malamut, który warknął na Chesia przed startem. O nie, po nieudanej próbie decyduję, że jednak nie będziemy go ponownie wyprzedzać, ale utrzymujemy bezpieczną odległość.
Spodziewałam się, że ja szybciej wysiądę kondycyjnie, ale na szczęście nie było tak. Wysiadłam dopiero przed samym podjazdem, niemalże ostatnim fragmentem trasy. Zaliczyliśmy kolejny zakręt w prawo, wjeżdżając na trawers, na którym (co też mnie zdziwiło) Chesiu całkiem ochoczo biegnie i nie usiłuje wcale ściągnąć mnie na pobocze.
Po tabliczce „800m” nieco odetchnęłam, bo cały dystans Chester się nie zatrzymywał, nie sikał, nie wąchał, tylko galopował, więc i tak mamy już dobry czas. Jak na nas, oczywiście ;)
Śmiech nastąpił chwilę później, kiedy minęliśmy wstęp podjazdu, skręciliśmy w lewo, gdzie czekała nas właściwa, wcale nie aż tak stroma, ani długa, ale piaszczysta za to treść podjazdu: Chesio przyhamował na siku. To mnie zmotywowało do zejścia z roweru i pchania go do góry w biegu (czyt: ja próbowałam wbiec, a Chesio grzecznie wciągał rower do góry). Migający gdzieś tam z przodu ciągu malamutek mocno napędził mojego hasiora, bo kiedy wsiadłam z powrotem na Krossidło, wznowił galop i w pięknym stylu ukończył dzisiejszy start. Ja się zmęczyłam, Chesio się zmęczył, więc wszyscy zadowoleni.
Po tajniackim podejściu do namiotu TimePro na mecie dowiedziałam się, że jechałam 7min i 15s, robiąc sobie ponad 200%- tową przewagę nad kolejną zawodniczką. Ależ mnie to ucieszyło!
Ale radość trwała krótko, bo Niko się zorientował, że coś jest nie tak z jego czasem. Te problemy zamieniły się później w poważne problemy, bo nawet wspólnymi siłami nikt nie umiał dojść do tego, o której kto jechał i ile czasu mu to zajęło.
Na wieczorze maszera pojedliśmy do syta, część zawodników wzbogaciła się o śpiwór, część (w tym ja) posiadła termiczne kubki z napisem „Biegi Licencyjne”, a najwięksi szczęściarze wylosowali rowerlandowskie hulajnogi :) w tym jedna trafiła do naszego klubowicza – Piotrka. Oby się przydała :)
Drugi dzień zaczął się wyraźnie chłodniej, dlatego nasze nadzieje dotyczące polepszenia czasów z pierwszego etapu miały jakiś sens. Chciałam walczyć o utrzymanie pierwszego miejsca, a co – nigdy takiego problemu nie miałam :)
Zawodnicy startujący w Pucharze mieli szczęście, bo natenczas słońce nie pojawiło się na horyzoncie. Pomoc w wystartowaniu Nika ograniczyła się tym razem do pilnowania przyciśnięcia guzika ON na Garminie :)
Przed nim startował Łukasz Paczyński, więc miał naprawdę kogo gonić. Ja oczywiście bardziej przejmowałam się całą sprawą niż on i Nascar, dlatego prosto ze startu poszłam w rejon mety, żeby analizować, kto kiedy przyjedzie.
Razem z Beatą oglądałyśmy kolejno wracających z trasy, aż pojawił się Łukasz. Krótko za nim znalazł się też Niko. W pełni przeżywanych emocji obserwowalyśmy, jak prawie dojeżdża go, jak zabrakło niewielkiego odcinka. Na metę wjechał Łukasz, potem jakiś zawodnik z hasiorami (klasa D1), a za nimi Niko.
Chociaż zmierzyliśmy czas, znowu coś się nie zgadzało. A „zniknięcie” dwunastu sekund (GPS pokazywał 5:04 a TimePro 5:17) wyjaśniliśmy między sobą w zasadzie tydzień po zawodach...
Już nie zwracaliśmy się z tym do organizatora, już nikt nie miał na to ani sił ani ochoty, albowiem sukces i tak nastąpił: po anulowaniu niewyjaśnionych czasów z pierwszego dnia, w drugim Niko stanął na pierwszym miejscu podium.
Skąd taka wielka różnica w mierzonych czasach? Ano, cóż... Linia mety była na tyle szeroka co zawsze. Łukasz przyjechał, zatrzymał się na linii. Za nim zawodnik z hasiorami zrobił to samo. Niko zmieściłby się tam obok nich, gdyby nie to, że wystraszone hasiory zeszły na prawą stronę, robiąc ledwie szczelinę luzu dla również wystraszonego Nascara. Żeby nie najechać na futrzaki, Niko zatrzymał się tylko przednim kołem na mecie, więc NAJPRAWDOPODOBNIEJ bramka nie zczytała jego chipa... zrobiła to 12 s później, kiedy w strefie metowej zrobiło się luźniej.
Pech dosięgnął również mnie, bo kiedy startowałam: niebo dalej wisiało w chmurach. Stąd moja decyzja o nie-moczeniu Chesia. Zaraz przed pierwszym zakrętem okazało się, że błędna... Słoneczko postanowiło wyjść i przygrzać dopiero w trakcie mojego startu :) No nic, Chester jak na swoje miśkowate możliwości i ograniczoną sprawność tylnich łapek pobiegł przyzwoicie, może nie tak szybko jak poprzedniego dnia, ale dzielnie utrzymywał galop. Choć mieliśmy na widoku mamutka, jakoś nie rwaliśmy się do wyprzedzania: spokojnie, równym tempem, byle do mety...
I tak też się stało, Cheś wysikał się jeszcze przed górką :) więc kiedy do niej dotarliśmy, po prostu ją podjechałam... a futrzaty „leniuszek” pomagał mi jak wczoraj.
Jednak wyższa temperatura i brak schłodzenia objawiło się na ostatnich 200 metrach, kiedy był już tylko kłus. Pogorszyliśmy czas, ale nadmiar ze wczoraj był o wiele większy. Wtedy też mnie olśniło, że moją rywalkę z BJK LZ przesunięto nagle do klasy PK. W ten sposób walczyłam czasowo sama ze sobą... :(
Potem odbyła się sztafeta mieszana (canicrossowe nadal upadają, jeżeli chodzi o popularność). Jako samozwańczy manager klubowej sztafety zdecydowałam: Niko na rowerze, ja w SC1, Piotrek z kolei miał ochrzcić nową hulajkę jadąc z dwójką.
Nieco strachu się najedliśmy, bo: Niko nie był pewien swoich umiejętności kolarskich (jadąc z Nascarem i pedałując), ja bałam się zatłoczonych winkli (to chyba zrozumiałe: mój ostatni przejazd z tuningiem miał miejsce rok temu w Zabajce), a Piotrek... nigdy nie jechał na hulajnodze.
Dlatego wybrałam sobie najpewniejszego psiaka z teamu Piotrka – Luncię. Znała mnie już troszkę lepiej niż w Zabajce, więc pokładałam w niej największe nadzieje.
Pierwsza zmiana należała do mnie: wybiliśmy do przodu razem z innymi, a już przed pierwszym zakrętem odległości między poszczególnymi parami się powiększyły. Chciałam gonić pierwszego Brylewskiego, miałyśmy na to z Luną i siły i motywację, ale... Flo Radka Pyrki nie chciała dać się wyprzedzić (wolała biec po lewej, kiedy jej pan jechał po prawej stronie). Dobre pół trasy (sztafetowych 800 metrów?) blokowali nam drogę, dopiero na chwilę przed ostatnim zakrętem wydarłyśmy z Luną do przodu.
Akcent na szybsze odpychanie się, meta tuż tuż... aż zbyt tuż. Zatrzymujemy się, bo Brylewski skończył przejazd o dobrych 10 m przed taśmą metową. Lunie spodobał się Bugs, a ja rozglądałam się w poszukiwaniu pomocy (czyt. odbiorcy psa, bez którego nie mogłam skończyć zmiany). Na szczęście Damian się zorientował i szybko odebrał sprzęt i Lunę, a ja, mocno zakręcona, ruszyłam w poszukiwaniu seledynowej koszulki Kalenji w której startował Niko.
I co? Znalazłam ją. Tyle, że to był jakiś junior od Igora :( W tył zwrot i (o mamo!) zobaczyłam brata. Sprint, klepniak i do boju...
Co działo się dalej, nie widziałam już. Ze względu na 100% widoczność przebiegu sztafety, dużą liczbę obserwatorów i całe zamieszanie w strefie zmian, zeszłam na stejka. Trzeba było zająć się Luną. Jej zadowolona sznupka jak zwykle utwierdziła mnie w przekonaniu, że wszystko robimy z tymi psami,robimy dla ich przyjemności :)
Z relacji Roberta dowiedziałam się, że Niko pocisnął bardzo szybko, odrobił moje i Piotrka straty (he he), bo Krówki nie chciały słuchać ;) Na pewno cieszyliśmy się z tego udziału, bo ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce.
Kończąc już tą przydługawą relację, chciałam napisać, że zawody się udały. Nie obyło się bez problemów, nerwów, stresu, czy jakiejś presji ale to chyba to, co właśnie lubimy najbardziej.
Niko zadowolony z przejazdu z Nassim, ja zadowolona z przejazdu z Chesiem, świetne towarzystwo – i więcej nie trzeba na dobrej imprezie :)
Puchar Polski, Liga Zaprzęgowa
Tekst: Wiola Imiołczyk
Koło południa w piątek, ostatniego września, wybraliśmy się w długą podróż na północ kraju. Naszym celem była miejscowość Minikowo, gdzie rozgrywały się zawody psich zaprzęgów, zarówno Puchar Polski jak i Liga Zaprzęgowa.
Nasz klub, KSiP ZORZA, reprezentowało czterech zawodników, z których jeden startował w dwóch klasach.
W miłym towarzystwie Roberta Mrózka z zaprzyjaźnionego klubu, spędziliśmy ponad sześć godzin w samochodzie. Kiedy przyjechaliśmy, powitało nas kilka ekip, które już na dobre zadokowały się na przygotowanym stake-out’cie. Z powodu mocno oddalonego noclegu, zarezerwowanego jakiś czasu temu, udało nam się jedynie sprawnie zarejestrować w biurze, odebrać numerki startowe, chwilę pogawędzić i znów musieliśmy wsiadać do auta.
Plany prezentowały się tak: ja dążyłam do uzyskania licencji na bikejoring, zatem obstawiłam tę klasę w lidze zaprzęgowej; pozostali już startowali w Pucharze: Damian w B1, Niko w SC1, a Piotrek w B0 i D0.
Nasza noclegownia okazała się całkiem sympatycznym domkiem, osadzonym w głębi rozległego gospodarstwa rolnego, w szczerym polu :) - dosłownie. Zacna kompania składająca się z naszej trójki, Ani Rodo i Ani Bajer, szybko oporządziła psiaki, żeby potem udać się na maszerskie rozmowy do kuchni, a w finale położyć spać tak, coby się wyspać na następny dzień ;)
Sobota już zaczęła się mało optymistycznie: od rana nękało nas oślepiające słońce, a temperatura wzrastała bezczelnie jak na pierwszy weekend października.
Jako, że pogoda nie opanowała się wcale, organizatorzy zmuszeni zostali do zrobienia zawodów na krótkiej trasie o długości 2,53 km wg co najmniej dwóch GPS-ów (oficjalnie podawano 2,6km). Krótko, ale treściwie – tyle, co można zrobić w prawie 30 stopniowym upale, jaki nas dopadł w południe.
Zaczęliśmy jak zwykle od pomocy Damianowi – startował gdzieś na początkach listy. Walczył z jednym rywalem, ale nastawienie mamy typowo treningowe – w końcu to pierwsze zawody w tym sezonie. Niedługo po Damianie miał startować Niko, co prawda nie w debiucie na hulajce z jednym psem, ale debiucie na hulajce z jednym psem po suchej nawierzchni ;) (wspominamy wesołe zawody w Biłgoraju).
Jak zawsze nerwy miotają nami bezlitośnie, ja byłam co najmniej tak samo zestresowana jak Niko, a psiak tym bardziej. Jemu zależało tylko na tym, żeby jak najprędzej ruszyć i biec co sił w łapach. Dzięki strażackiemu basenikowi mogliśmy Nascara zmoczyć w całości, więc upał już nie robił na nas tak paskudnego wrażenia.
Przygotowania trwały dosłownie nerwową chwilę, kiedy później stałam z boku i obserwowałam pierwsze sto metrów startu, bowiem początkowy fragment trasy był doskonale widoczny ze stake-out’u.
Ale Niko musiał być Nikiem, nagle z pędzącego szaleńczo duetu psa z człowiekiem pozostał pies i tuman kurzu. Wywrotka. No nic, człowiek uczy się całe życie, a Niko jeszcze długo będzie się uczyć jeździć na różnym sprzęcie ;) Szybko zbiera się z ziemi i rusza dalej. Nawet nie odchodziłam za bardzo od mety, wiedziałam, że jego przejazd potrwa parę minut. Zanim się obejrzałam, już wracał, więc skupiłam się na łapaniu naszego tuningowanego.
Pochwała, krótki opis zadowolenia, odczytanie chipu... a po przyzwoleniu sędziny mety wróciliśmy do auta.
Ja miałam dokładnie ten sam plan, co Niko przed startem: wrzucić (czy pozwolić wejść?) Chesterowi do baseniku, żeby podczas wyglądał jak zmokła kura. Udało się na szczęście zrobić to w miarę sprawnie, bez ofiar.
Tuż przed stanięciem na linii dowiedziałam się, że z trzech zgłoszonych dziewcząt pojawiły się tylko dwie: ja i jakaś nieznajoma z whippetem. Ciekawy rywal dla Chesia, nie powiem.
W mokrych rękawiczkach, troszkę zaniedbanym rowerkiem, z przemoczonym Chesiem, Garminem na ręce, ustawiam się przed linią i patrzę na zegar, w odpowiedniej chwili zaczynając odliczać na głos. Jak prawie zawsze na treningach, zapomniałam ów GPS-a załączyć... dokładnie tak, jak zrobił to już dziś Niko podczas swojego startu. No ale nic, ruszamy z kopyta: Chester, dzięki wizycie w basienie w lodowatej wodzie, galopuje jak szalony przed siebie a ja staram się utrzymać jego linkę średnio napiętą. Przerzutki trochę szwankują, ale nie na tyle, żeby coś na nie zwalać ;)
Jedziemy szybko jak na nasz team, ale prędkość i tak pozwala ścinać wszytkie zakręty i nawet przejechać nieostrożnie po poprzecznym rowku na trasie, przez który Niko się wcześniej wykoleił. Na zjeździe trzymam klamki na hamulcach, bo wszędzie widziałam piach – mój największy rowerowy wróg. Należy pamiętać, że z Chesiem to często się tak jeździ - żeby linka nie wplątała się w koło przy niespodziewanej zmianie tempa ;) No ale dajemy radę, całkiem płynnie wchodzimy w prawy zakręt i zaczynamy wycieczkę po długiej „prostej”. Nie wiem, czy mogę pisać tu o koleinach czy czymś, ja widziałam głównie piach, tworzący większe lub mniejsze nierówności.
Co mnie dziwi i jednocześnie cieszy, Chesiu pięknie galopuje, nawet nie próbuje schodzić i wąchać trawki. Woda czyni cuda...
Dochodzimy szybko malamuta z klasy BJM, ale wyminięcie go okazuje się trudniejsze niż podejrzewałam: to ten malamut, który warknął na Chesia przed startem. O nie, po nieudanej próbie decyduję, że jednak nie będziemy go ponownie wyprzedzać, ale utrzymujemy bezpieczną odległość.
Spodziewałam się, że ja szybciej wysiądę kondycyjnie, ale na szczęście nie było tak. Wysiadłam dopiero przed samym podjazdem, niemalże ostatnim fragmentem trasy. Zaliczyliśmy kolejny zakręt w prawo, wjeżdżając na trawers, na którym (co też mnie zdziwiło) Chesiu całkiem ochoczo biegnie i nie usiłuje wcale ściągnąć mnie na pobocze.
Po tabliczce „800m” nieco odetchnęłam, bo cały dystans Chester się nie zatrzymywał, nie sikał, nie wąchał, tylko galopował, więc i tak mamy już dobry czas. Jak na nas, oczywiście ;)
Śmiech nastąpił chwilę później, kiedy minęliśmy wstęp podjazdu, skręciliśmy w lewo, gdzie czekała nas właściwa, wcale nie aż tak stroma, ani długa, ale piaszczysta za to treść podjazdu: Chesio przyhamował na siku. To mnie zmotywowało do zejścia z roweru i pchania go do góry w biegu (czyt: ja próbowałam wbiec, a Chesio grzecznie wciągał rower do góry). Migający gdzieś tam z przodu ciągu malamutek mocno napędził mojego hasiora, bo kiedy wsiadłam z powrotem na Krossidło, wznowił galop i w pięknym stylu ukończył dzisiejszy start. Ja się zmęczyłam, Chesio się zmęczył, więc wszyscy zadowoleni.
Po tajniackim podejściu do namiotu TimePro na mecie dowiedziałam się, że jechałam 7min i 15s, robiąc sobie ponad 200%- tową przewagę nad kolejną zawodniczką. Ależ mnie to ucieszyło!
Ale radość trwała krótko, bo Niko się zorientował, że coś jest nie tak z jego czasem. Te problemy zamieniły się później w poważne problemy, bo nawet wspólnymi siłami nikt nie umiał dojść do tego, o której kto jechał i ile czasu mu to zajęło.
Na wieczorze maszera pojedliśmy do syta, część zawodników wzbogaciła się o śpiwór, część (w tym ja) posiadła termiczne kubki z napisem „Biegi Licencyjne”, a najwięksi szczęściarze wylosowali rowerlandowskie hulajnogi :) w tym jedna trafiła do naszego klubowicza – Piotrka. Oby się przydała :)
Drugi dzień zaczął się wyraźnie chłodniej, dlatego nasze nadzieje dotyczące polepszenia czasów z pierwszego etapu miały jakiś sens. Chciałam walczyć o utrzymanie pierwszego miejsca, a co – nigdy takiego problemu nie miałam :)
Zawodnicy startujący w Pucharze mieli szczęście, bo natenczas słońce nie pojawiło się na horyzoncie. Pomoc w wystartowaniu Nika ograniczyła się tym razem do pilnowania przyciśnięcia guzika ON na Garminie :)
Przed nim startował Łukasz Paczyński, więc miał naprawdę kogo gonić. Ja oczywiście bardziej przejmowałam się całą sprawą niż on i Nascar, dlatego prosto ze startu poszłam w rejon mety, żeby analizować, kto kiedy przyjedzie.
Razem z Beatą oglądałyśmy kolejno wracających z trasy, aż pojawił się Łukasz. Krótko za nim znalazł się też Niko. W pełni przeżywanych emocji obserwowalyśmy, jak prawie dojeżdża go, jak zabrakło niewielkiego odcinka. Na metę wjechał Łukasz, potem jakiś zawodnik z hasiorami (klasa D1), a za nimi Niko.
Chociaż zmierzyliśmy czas, znowu coś się nie zgadzało. A „zniknięcie” dwunastu sekund (GPS pokazywał 5:04 a TimePro 5:17) wyjaśniliśmy między sobą w zasadzie tydzień po zawodach...
Już nie zwracaliśmy się z tym do organizatora, już nikt nie miał na to ani sił ani ochoty, albowiem sukces i tak nastąpił: po anulowaniu niewyjaśnionych czasów z pierwszego dnia, w drugim Niko stanął na pierwszym miejscu podium.
Skąd taka wielka różnica w mierzonych czasach? Ano, cóż... Linia mety była na tyle szeroka co zawsze. Łukasz przyjechał, zatrzymał się na linii. Za nim zawodnik z hasiorami zrobił to samo. Niko zmieściłby się tam obok nich, gdyby nie to, że wystraszone hasiory zeszły na prawą stronę, robiąc ledwie szczelinę luzu dla również wystraszonego Nascara. Żeby nie najechać na futrzaki, Niko zatrzymał się tylko przednim kołem na mecie, więc NAJPRAWDOPODOBNIEJ bramka nie zczytała jego chipa... zrobiła to 12 s później, kiedy w strefie metowej zrobiło się luźniej.
Pech dosięgnął również mnie, bo kiedy startowałam: niebo dalej wisiało w chmurach. Stąd moja decyzja o nie-moczeniu Chesia. Zaraz przed pierwszym zakrętem okazało się, że błędna... Słoneczko postanowiło wyjść i przygrzać dopiero w trakcie mojego startu :) No nic, Chester jak na swoje miśkowate możliwości i ograniczoną sprawność tylnich łapek pobiegł przyzwoicie, może nie tak szybko jak poprzedniego dnia, ale dzielnie utrzymywał galop. Choć mieliśmy na widoku mamutka, jakoś nie rwaliśmy się do wyprzedzania: spokojnie, równym tempem, byle do mety...
I tak też się stało, Cheś wysikał się jeszcze przed górką :) więc kiedy do niej dotarliśmy, po prostu ją podjechałam... a futrzaty „leniuszek” pomagał mi jak wczoraj.
Jednak wyższa temperatura i brak schłodzenia objawiło się na ostatnich 200 metrach, kiedy był już tylko kłus. Pogorszyliśmy czas, ale nadmiar ze wczoraj był o wiele większy. Wtedy też mnie olśniło, że moją rywalkę z BJK LZ przesunięto nagle do klasy PK. W ten sposób walczyłam czasowo sama ze sobą... :(
Potem odbyła się sztafeta mieszana (canicrossowe nadal upadają, jeżeli chodzi o popularność). Jako samozwańczy manager klubowej sztafety zdecydowałam: Niko na rowerze, ja w SC1, Piotrek z kolei miał ochrzcić nową hulajkę jadąc z dwójką.
Nieco strachu się najedliśmy, bo: Niko nie był pewien swoich umiejętności kolarskich (jadąc z Nascarem i pedałując), ja bałam się zatłoczonych winkli (to chyba zrozumiałe: mój ostatni przejazd z tuningiem miał miejsce rok temu w Zabajce), a Piotrek... nigdy nie jechał na hulajnodze.
Dlatego wybrałam sobie najpewniejszego psiaka z teamu Piotrka – Luncię. Znała mnie już troszkę lepiej niż w Zabajce, więc pokładałam w niej największe nadzieje.
Pierwsza zmiana należała do mnie: wybiliśmy do przodu razem z innymi, a już przed pierwszym zakrętem odległości między poszczególnymi parami się powiększyły. Chciałam gonić pierwszego Brylewskiego, miałyśmy na to z Luną i siły i motywację, ale... Flo Radka Pyrki nie chciała dać się wyprzedzić (wolała biec po lewej, kiedy jej pan jechał po prawej stronie). Dobre pół trasy (sztafetowych 800 metrów?) blokowali nam drogę, dopiero na chwilę przed ostatnim zakrętem wydarłyśmy z Luną do przodu.
Akcent na szybsze odpychanie się, meta tuż tuż... aż zbyt tuż. Zatrzymujemy się, bo Brylewski skończył przejazd o dobrych 10 m przed taśmą metową. Lunie spodobał się Bugs, a ja rozglądałam się w poszukiwaniu pomocy (czyt. odbiorcy psa, bez którego nie mogłam skończyć zmiany). Na szczęście Damian się zorientował i szybko odebrał sprzęt i Lunę, a ja, mocno zakręcona, ruszyłam w poszukiwaniu seledynowej koszulki Kalenji w której startował Niko.
I co? Znalazłam ją. Tyle, że to był jakiś junior od Igora :( W tył zwrot i (o mamo!) zobaczyłam brata. Sprint, klepniak i do boju...
Co działo się dalej, nie widziałam już. Ze względu na 100% widoczność przebiegu sztafety, dużą liczbę obserwatorów i całe zamieszanie w strefie zmian, zeszłam na stejka. Trzeba było zająć się Luną. Jej zadowolona sznupka jak zwykle utwierdziła mnie w przekonaniu, że wszystko robimy z tymi psami,robimy dla ich przyjemności :)
Z relacji Roberta dowiedziałam się, że Niko pocisnął bardzo szybko, odrobił moje i Piotrka straty (he he), bo Krówki nie chciały słuchać ;) Na pewno cieszyliśmy się z tego udziału, bo ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce.
Kończąc już tą przydługawą relację, chciałam napisać, że zawody się udały. Nie obyło się bez problemów, nerwów, stresu, czy jakiejś presji ale to chyba to, co właśnie lubimy najbardziej.
Niko zadowolony z przejazdu z Nassim, ja zadowolona z przejazdu z Chesiem, świetne towarzystwo – i więcej nie trzeba na dobrej imprezie :)