Koszęcin 16 - 17 października 2010
Liga Zaprzęgowa
Tekst: Wiola Imiołczyk
Decyzja o wyjeździe na zawody do Koszęcina padła już dawno temu. Mało tego, niejako nasz klub zobowiązał się do pomocy organizatorom. W ten sposób, piątek 15-go października – delegacja w składzie: Damian, Niko, ja i dziewięć huskych przybyliśmy na teren koszęcińskiego GOSiRu.
Jak wcześniej wspominałam – mieliśmy zaangażować się w organizowanie – toteż postanowiliśmy, że nasza druga połowa (czyt. Krzysiu, mama + trzy czworonogi) dotrze dopiero jutro rano.
Zaparkowaliśmy nad pięknym zalewem, a rozlokowane wokół domki letniskowe od razu „zapachniały” atmosferą swojskich zawodów. Przez cały pobyt tam towarzyszyły nam rozgadane kaczki. Słychać je było od rana do wieczora :)
Piątek (nie wiedzieć czemu) dłużył mi się najbardziej, choć trochę zrobiliśmy (trzeba było nanieść kilka snopków siana na trasę), nie było czasu zjeść nic, a już po ciemku, około 23 Damian z Nikiem malowali na szybko znaki :) Dodam, że mieliśmy bardzo sympatyczną ekipę w noclegu, także nikt się nie nudził ani nie smucił.
W lesie trochę błotka, trochę trawy, trochę kolein, trochę piachu, bez wzniesień… dla każdego coś fajnego. Żałuję, że nie mogę startować :(
Sobota rano, wszystko w biegu… pobudka, chłopcy przybijali na szybko znaki do palików, żeby potem ustawić w lesie. Były taśmy, były snopki, były oznaczenia. Niby wszystko gra.
Ja w tym czasie przywitałam resztę rodziny, którą trzeba było jakoś wkomponować na pseudo stake-out przy naszym domku. Krzysiu ledwo co przyjechał, a już został zwerbowany do roboty :) Tak trzymać.
Udzielały się pierwsze nerwy związane ze współzawodnictwem (w końcu Kisiel pierwszy raz miał jechać zaprzęgiem), a trzy minuty przed startami, na ostatnim obchodzie trasy wyszło, że ktoś celowo przepiął oznaczenia i nakierował tor w zupełnie inną stronę. Byliśmy w szoku! Na szczęście pierwszy start należał do Pawła, który doskonale znał trasę – i chłopcy jakoś dali sobie radę z tym fantem, nim ktokolwiek się zgubił. Trzeba było jednak poszukać funkcyjnych, którzy popilnowaliby trochę…
Planów było wiele: pomoc Krzysiowi, Grzesiowi (razy dwa), Damianowi rzecz jasna, Nikowi… skończyło się tak, że postałam kilka minut w najbardziej newralgicznym miejscu trasy jako funkcyjny (funkcyjna?), oglądałam, jak radzą sobie zaprzęgi, oraz ich maszerzy, po czym zdążyłam tylko na start Nika :( Bieganie w tę i z powrotem, rozgrzewka, podprowadzanie Nascara na start (to najbardziej) sprawiło, że zimne powietrze nad zalewem przestało być odczuwalne.
Efekt mamy taki: każdy dotarł do mety cały i zdrowy (szybciej czy wolniej ;)), nikt nie pomylił trasy, wszyscy zadowoleni… uff… udało się. Pierwotny, podstawowy cel każdych zawodów – zdobyty!
Niko jak zwykle pierwszy z trzy-minutową przewagą nad kolejnym zawodnikiem. Nascar ponoć miał wątpliwości co do jednego zakrętu i wskoczył za taśmę – cóż, młody psiak, w życiu spotka go jeszcze dużo „ciężkich” sytuacji :) uczy się jeszcze.
Krzysiu bardzo zadowolony ze startu miśków, uplasował się na czwartym miejscu. Średnia bardzo ładna jak na moje leniuszki. Pierwsze hasło, jakie słyszę, kiedy Kisiel pada na metę: „to jest bardziej męczące od canicrossu!” Moja inicjatywa przyniosła spodziewane skutki, więc też się cieszę. Chesiu i Viva oszalały, po startach jeszcze galopowały nam na spacerze.
Zamieszanie z czasem cichło, ja uzbroiłam się w przepięknego „Łapacza Snów”, psiaki dostały jedzonko i poszły spać, zbierając siły na następny dzień. Miłym zaskoczeniem był dla nas posiłek na wieczorze maszera – bo każdy dostał prawdziwie obiadową porcję ziemniaczków, z kotletem i surówką. My, KSiP ZORZA, zgodnie z tradycją, zapchaliśmy się wcześniej pizzą, ale pomimo pyszna kolacja nie umknęła nikomu :)
Główną atrakcją przy stole były oczywiście rozmowy, tłem zdjęcia zrobione tego dnia na trasie, wyświetlane projektorem, a wrzodem – zimno :( Dlatego ekipą rodzinną wróciliśmy do domku, wyprowadziliśmy psiaki, no i … poszliśmy spać.
Drugiego dnia jakoś ciężej było się wyspać. Pierwszy wróg numer jeden spania na materacu: Niko rzucający się na nim jak foka i numer dwa: Nascar, który nie mógł się położyć koło swojego pana i łaził, przeszkadzając, przez całą noc.
Impreza zaczęła się pół godziny wcześniej niż w Sobotę. W canicrossie oszczędzili czas na starcie masowym, więc w powietrzu zawisła poważna propozycja sztafet ;)
Wystawiliśmy Damiana na linię startu, i tak się zaczęła gonitwa. Już nie musiałam „funkczyć” na trasie (nikt już nie powtórzył chamskiego żartu), więc pomogłam wystartować reszcie. Sukces przy zwycięzcy klasy D0, Grześku, Pola nikogo nie dziabnęła :)
Ruszył Grześ, a zaraz za nim Krzysiu. Już wtedy wiedziałam, że to będzie dłuuuga wyprawa wujka i moich psów. Przez okres jego „pobytu” w lesie, Grześ zdążył wrócić i wystartować raz jeszcze z Fiodorem i Sonieczką. Mało tego, tym zaprzęgiem też wrócił przed Kisielem.
Czekałam długo na mecie, zmarzłam… aż w końcu się doczekałam. Strata kilku minut, ale czwarte miejsce utrzymane. Znów moje przypuszczenia się sprawdziły: „dlaczego mówiłaś, że w drugi dzień jest gorzej? Jest MASAKRYCZNIE gorzej!
Krzysia skreślamy więc z listy wozidup, napracował się mocno przy moich psach nawet w D0. Akurat kiedy odprowadzałam psy na stake-out, mijaliśmy okolicę startu i wszystkich zawodników klasy CCM. Ruszali spod balonu po betonowych płytach, lekko pod górkę, więc kiedy padło oczekiwane „go!”, widzieliśmy wyraźnie, jak Nassi z Nikiem wysuwają się stopniowo na prowadzenie.
Tym razem poprawili czas o osiem sekund (nie było wątpliwości przy żadnym zakręcie). Nie wiem jak to się stało, skoro oboje się nie wyspali. Brak snu im chyba służy.
Zapomniałam wspomnieć, że w godzinach rannych dołączyła do nas Oliwka, jak zawsze – chętna do roboty. Jako klubowy fotograf, zapuściła korzenie gdzieś w lesie i czyhała z aparatem w ukryciu. Ale to nie uchroniło jej przed otrzymaniem żółtej kartki, za utrudnianie biegu zawodnikowi (Krzysiowi) i odzywanie się do swojego psa (Vivy), który postanowił zawrócić.
Okazja do rehabilitacji pojawiła się w południe, kiedy ustalaliśmy skład sztafety. Łukasz Rakowski (w tym miejscu ukłon w jego stronę ;) ) zwerbował cały tłum ludzi, żeby wysilili się jeszcze trochę i stworzyli konkurencję dla naszych biegaczy. W ten sposób na liście zapisałam aż siedem sztafet! Niebywałe, niestety, ostatnio na zawodach.
KSiP ZORZA nie boi się wyzwań, pierwsza zmiana: Krzyś + Putin, druga: Oliwka + Sonia, trzecia: Niko + Nascar. O tych pierwszych bało się moje sumienie, no i czy nie trzeba będzie wzywać ambulansu, ale…
Jeden wielki chaos między liniami startu, zmiany zawodnika, mety… PO starcie wszyscy zniknęli w lesie, każąc na siebie czekać kilka nerwowych minut. Tak samo wielkie emocje panowały wokół, kiedy pierwsza zmiana „w kupie” pojawiła się na horyzoncie, wypadając z lasu na trawiasty szlak biegnący wzdłuż brzegu jeziorka. Walka o sekundy, Krzyś wpada na metę jako nie pamiętam który… oceniam po jego twarzy, że nie trzeba reanimować – przynajmniej nie pilnie ;) Grześ odebrał Putina, Krzysiu leci klepnąć Oliwkę. Podczas oczekiwania stwierdziliśmy, że Kisiel leżał co najmniej raz. Drugi raz zaliczył podczas zmiany. Tak, to takie efektowne w sztafetach, zmienić osobę jak najszybciej, kosztem własnego upadku…
Kilometr canicrossu ze Sonieczką okazał się dla Oliwki starciem na śmierć i życie, wszystko mówiła jej twarz w strefie mety. Krótki odcinek (sto metrów?), między linią odpięcia psa, a linią klepnięcia kolejnego zawodnika był niczym kosmiczna przestrzeń, bez początku, bez końca, bez grawitacji… pokonała go w stylu"bullet time", ale dała radę! Brawo dla Oliwki! Żółta kartka anulowana.
Potem był Niko, przegonił wszystkich, odrobił straty Krzyśka i Oliwii i udało się zdobyć pierwsze miejsce. Nascar na mecie pobiegł znów, prosto na start, chyba zapomniał się chłopak. Czasami trzeba odpocząć, ale jemu to umyka.
I tak zakończyła się emocjonująca część zawodów w Koszęcinie, potem już tylko obowiązki: sprzątanie, pakowanie, sprzątanie i jeszcze raz pakowanie. Wszyscy zadowoleni, psiaki uśmiechnięte, nakarmione…
Krzysiu zaopatrzył się wreszcie w swój pas do biegania, już nie będzie za mną ganiał, żebym mu przyszykowała wszystko na cacy przed startem :)
Dekoracja, rozdanie nagród, widowiskowe odebranie dyplomu Pucharu Samojeda Olka przez Krzysia :) I do domu… tak skończył się przyjemnie, mile spędzony weekend w towarzystwie psów, przyjaciół, w otoczeniu pięknej przyrody… trochę stresu, nerwów, śmiechu, emocji sztafetowych ;)
Po ciężkim tygodniu pracy/ szkoły pięknie jest wypocząć w takich warunkach. Mało komfortowych, mało umożliwiających wyspanie się, za to w pełni satysfakcjonujących.
Debiut Pawła i jego wspólników w organizacji zawodów psich zaprzęgów oceniam jako udany i dający optymistyczny widok na przyszły rok ;)
No i tyle by było, ze strony pomocnika/marudy/stoiskowego mola :) Do zobaczenia na kolejnych zawodach.
wajola