Lubieszów 24-25 marca 2012
Puchar Polski, Liga Zaprzęgowa
Tekst: Wiola Imiołczyk
Nasz Klub okupował miejsce zawodów już od piątku: zaliczyliśmy zatem imprezkę przed startami. Miniony tydzień spędziliśmy wyłącznie na omawianiu taktyki sztafetowej, mieliśmy wielkie plany co do niej, a lista klubowiczów pozwoliła nam na śmiałe manewrowanie ;)
Jeszcze przed weekendem zapowiadano cieplejsze dni, ale chyba nikt nie spodziewał się upałów, jakie nadeszły. Z tego powodu wielu klasom skrócono dystans, a ja – startująca z psimi seniorami na hulajnodze – bardzo się z tego ucieszyłam.
W tym roku organizatorzy wymyślili nowy patent na trasę – bo zawody odbywają się tam regularnie, a ich specyfika przyciąga co roku wielu zawodników – przeniesiono miejsce startu w okolice budynku klubowego. Niby taka mała zmiana, a jak wiele radości przyniosła :)
Nasi bikejoringowcy z Pucharu Polski, Krzysiu, Jolka i Oliwka, startowali w pierwszej kolejności. Na rowerach pokonali trasę o długości 4,6 kilometra. Cała trójka ostro walczyła z konkurencją, Kisiel z pomocą świetnej liderki Luny, Jolka jak zawsze z przesympatycznym Krówkiem, a Oliwia z poczciwą, doświadczoną Vivą ;)
Pomimo niesprzyjającej temperatury, Joli udało się "wypedałować" pierwsze miejsce!
Krótko po nich na trasę wyruszał Damian, z siedmioma psami plasując się w kategorii A. Po drodze spotkały go problemy techniczno-komunikacyjne, kiedy wjechał zaprzęgiem pod taśmy zamiast wzdłuż nich – i tam musiał nieco odczekać. Jak się później okazało, inny nasz klubowicz – Piotrek – doświadczył identycznej przygody w B0. Widać psy miały inną wizję trasy niż organizatorzy pierwszego dnia :)
W Lidze Zaprzęgowej brał udział nasz nowy Zorzanin, Mateusz, który dzielnie walczył w canicrossie. Start w Lubieszowie był mu potrzebny do ukończenia licencji, czyli od tego momentu mamy już trzech dobrych zawodników do sztafety biegowej :))
Potem naszedł czas na mój start. Po raz pierwszy odkąd startuję, czyli od 2007 roku, udało mi się zgłosić i zrealizować do końca start w klasie D1. Kiedyś wymarzonej, dziś raczej historycznej :) Jako, że obecne zdrowie Chestera sprawia, że jakiekolwiek bardziej obciążające bieganie jest dla niego niezbyt przyjemne, postanowiliśmy (wspólnie), że to będzie jego ostatni start w zawodach. To dlatego dołączyliśmy do niego haszczego przyjaciela, Paco, z którym dzielnie walczył na 2,5 kilometrowej trasie przez dwa dni z rzędu.
Sobota, jak to zazwyczaj bywało w pierwszy dzień, przeminęła dla mnie łaskawie. Psy długo galopowały, sprawnie braliśmy zakręty na leciutkiej hulajce. Kierunkowo obydwoje doskonale się dogadali (jak zawsze ;) ), co zaowocowało całkiem dynamicznym biegiem. Przed najbardziej newralgicznym momentem wyznaczonej trasy dogonił mnie inny zawodnik D1, jadący z bardzo szybkimi hasiorami. Dzięki niemu trochę nam motywacja podskoczyła, psy dalej parły naprzód, a ja starałam się im ciągle pomagać. Po pokonaniu podwójnie oznakowanego zakrętu 180 stopni, czyli tzw. „nawrotki”, czekała nas wspinaczka po piachu. Niektóre psy pewnie nie odczuły górki, ale misiakom należy stanowczo pomóc :) Podbiegamy, podbiegamy, a ja cieszę się w duchu na widok zbawiennej niemalże tabliczki "800m". Szybkie jak na nas dotarcie do osiemsetki :) Przed nami ostatnia część góreczki, kiedy nagle psy zwracają głowy w dokładnie tą samą stronę. Nagle hulajka zaczyna uciekać mi z rąk, bo zdecydowały się galopować inaczej i mocniej niż wcześniej. Powód? Trzy sarenki chyżo przekroczyły ścieżkę, na jakieś 5 metrów przed nami. A więc jednak cuda się zdarzają :)
Doznajemy mocnego przyspieszenia, zjeżdżamy po piachu, żeby na wyrównującej się płaszczyźnie drogi skręcić od razu w prawo. Jeszcze chwila, a znajdziemy się na krótkim odcinku asfaltowym i twardszej powierzchni duktu idącego na obrzeżu lasu – prowadzącego prosto do mety. Mniej więcej w tamtym momencie dogoniła nas koleżanka z D1, która wyprzedzając dała kolejnego kopa motywacji i adrenaliny, by w pięknym stylu ukończyć pierwszy etap (czytaj: w pełnym galopie i o zdrowych chęciach).
Drugi dzień nie był aż tak łaskawy jak sobota, co nie robiło go jakoś specjalnie gorszym – tylko ze co najmniej dwie minuty wolniejszym ;) Już po pierwszym zakręcie widać było, że Chesio jednak uwielbił jedniodniowe zawody. Nie, drugiego dnia to on nigdy nie chciał biegać. Niezależnie od przyjętej metody i strategii treningowej, zawsze to samo :) Tak zaczynaliśmy, tak więc skończymy. Paco próbował przekonać kumpla do ochoczego biegu, ale niestety. Dopiero zwolnienie na miarę „odczekania” na kolejną zawodniczkę i wyraźne wymuszenie rywalizacji bezpośredniej zmusiło Chesia do wysiłku. Połowę trasy spędziłam w miłym towarzystwie, nie nudząc się przynajmniej i powoli posuwając do przodu. Tym razem sarenki nie chciały nam pomóc :) Wspięliśmy się na górkę mniej dynamicznie niż poprzedniego dnia, zaliczając po drodze dwa zejścia z trasy z powodu interesujących zapachów przy drzewach (ktoś puścił plotkę na stake-out’cie o jakiś cieczkach?! :) ). Co prawda zostawiliśmy naszą koleżankę z trasy troszkę za sobą, ale wcale nie szybko doczłapaliśmy się do mety. Uff, przynajmniej ukończone. Bywało gorzej przecież.
Należało mocno podziękować zawsze wesołemu Pacusiowi za piękną współpracę, a Chesiowi za 5 lat startowania na zawodach :) Całą swoją karierę spędził na mniej lub trochę bardziej kombinowanemu bieganiu, raz szybszemu raz wolniejszemu, czasem skupionemu, a czasem totalnie olanemu ;) Ale liczyć na niego było można, a swoim posłuszeństwem na trasie nigdy nie zawodził. Czasem jedynie odrobiny motywacji brakowało :)
Sztafety wystawiliśmy cztery: dwie canicrossowe: żeńską i męską, dwie mieszane: walczącą o pudło i tzw. „wielorybów” ;) Jak to bywa przy zbyt sprecyzowanych planach, większość wyszła inaczej niż chcieliśmy.
Kiedy mówiłam o kończeniu kariery, nie do końca miałam na myśli żegnanie się z własnym zdrowiem. Bo nie wiem, co innego mogli mieć na myśli koledzy-klubowicze, kiedy wystawili mnie w biegu z tuningiem na pierwszej zmianie. Przydzielono mi młodą Schastę, pozbawiono okularów i … wio, leć. I módl się, żebyś zauważyła znaki zanim wpadniesz na drzewo. Odprawa, tłumaczenie zasad, ustawianie się w korytarzu, GO…! I na tym się zakończył mój start, bowiem Schasta odmówiła jakiejkolwiek współpracy. Możliwe, że ta suczka uratowała mi wtedy życie :) Okej, jedna sztafeta wycofana.
W drugiej liczyliśmy na jakiś sukces. W pierwszej zmianie biegł Kisiel z Kuflem (debiutując chyba z tak silnym psem ;)), zmieniał go Mateusz z Lun ą (to, jakby nie było, też debiut, ale biegu z tuningiem ;) ), a odrabiać ich straty miał mój brat z Nascarem. Chłopcy ostro wypruwali sobie płuca, żeby pobiec jak najlepiej. Kiedy Kisiel pokonywał strefę zmian, przed Nikiem wyruszył któryś z ostatniej zmiany klubu Sokolik.
Mateusz: wcale niełatwe odpięcie linki od pasa bez zatrzymanki, klepnięcie Nika i łapanie tchu. Chwilę później Niko razem z Nascarem darli już przez lubieszowski las, próbując odrobić ile tylko się da. Wszyscy stali w okolicach mety i z niecierpliwieniem wpatrywali się w dal, gdzie z lasu ścieżka wybiegała na szlak graniczny z polem.
Jaka radość nastąpiła, kiedy zobaczyliśmy rzucającą-się-w-oczy żółtą koszulkę, zanim wspomniany zawodnik Sokolika pojawił się na ostatniej prostej :) Tak oto chłopcy zdobyli złoto w męskiej, canicrossowej sztafecie. Super!
Jako, że nie udał się mój debiut w biegu (testament się nie przydał), mogłam skupić siły na drugiej sztafecie. Z tego powodu hasło „wieloryby” trochę straciło sens, ja zastąpiłam Damiana w SC1, ale i tak mieliśmy być tłem dla pozostałych sztafet. Ta walcząca o podium składała się z Nika, Oliwki i Jolki.
No nic, start masowy, wszyscy z hulajnogami i psami w jednej linii. Tym razem pomagać mi miała Saba, fizyczna kopia swojej mamusi Krófki :) Nauczona trochę doświadczeniem z poprzedniego, nieudanego startu, postanowiłam przeczekać nieco największy bałagan, dać najszybszym wolną drogę, a potem po prostu ich gonić.
Podobnie jak ja, stojący obok mnie Wojtek stał przez sekundę po odkrzyknięciu startu, kiedy trzej inni zawodnicy wyparli do przodu. Nikowi udało się wybić na szpicę, dzięki czemu uciekł bez szwanku. Za nimi pojechał Komuna, który z jakiegoś powodu musiał się zatrzymać jeszcze przed pierwszym zakrętem. Zostało nas trzech: ja, Wojtek i zawodniczka z Rosji :) Jechałam za nimi, kiedy doszło do nieporozumienia między ich psami, w wyniku czego Wojtkowi lina wplątała się w koło, suka Rosjanki wystraszyła się i odskoczyła na bok, przypadkiem dając mi wolny przejazd. Saba, chociaż lekko spanikowała, nie mogła skręcić ani na lewo, ani na prawo :) więc szybko popędziła do przodu. Po drodze minął nas Komuna z wielkim Pepe, a my uczepiłyśmy się ich i sprawnie pokonywałyśmy kolejne etapy krótkiej, około półtorakilometrowej trasy. Korzystamy z okazji, ja odpycham się swojej starej, niesprawnej do końca hulajce, „Młoda Krowa” leci jak szalona, drobne rozmiary nie odzwierciedlają wcale jej siły i chęci. Dopiero na piaszczystej górce ucieka nam z oczu Komuna, kiedy musiałam zacząć biec. Kołobieżka grzęznęła w piachu nawet na zjeździe, nie mówiąc już o prostej. Ale walczymy dalej, po wyjeździe na twardszą powierzchnię Saba znów nabiera prędkości. Na mecie przekazuję suczkę razem z hulajką, po czym biegnę zmienić Kisiela. Udało się nawet przyspieszyć w strefie zmian! Po chwili znikają między drzewami razem z Lunką, teraz ich kolej.
W zasadzie nie wiem co się potem działo; poszłam do auta dać się napić psu. Kiedy reszta klubu wróciła na stake-out, okazało się, że jesteśmy drudzy :) Niestety, nasza pierwsza sztafeta mieszana nie ukończyła. Niko na pierwszej zmianie bardzo dobrze zaczął, zrobił jakieś 20 sekund przewagi, ale… suczka Oliwki jakoś nie chciała kontynuować tej dobrej passy – odmówiła startu.
Z czterech ekip udało się utrzymać tylko dwie. Schasta najpierw uratowała mi życie, po czym pomogła w drugiej sztafecie Piotrkowi walczyć o nasz srebrny medal :) Choć mamy tylko ośmioro licencjonowanych i startujących zawodników, wpisaliśmy cztery sztafety. Mam nadzieję, że ta tradycja będzie kontynuowana jeszcze długo na zawodach.
Reasumując: skończyliśmy z wieloma medalami. Damian srebro w A, Piotrek srebro w B0, Niko złoto w SC1, Jolka złoto w BJK i brąz w D1. Poza tym złota sztafeta canicrossowa (Kisiel, Mateusz, Niko) i srebrna sztafeta mieszana (ja, Kisiel, Piotrek) :) W indywidualnych jazdach Oliwka czwarte miejsce w BJK, Kisiel również czwarte w BJM, tak samo ja w D1. Rozwijamy się, chyba :)
Zawody – co powtarzam od dawna – u Cze-Mi-stów są zawodami obowiązkowymi. I tyle. Fajna zabawa, trasę nam uatrakcyjniono, choć miękkie trasy w Lubieszowie nigdy mi się nie znudzą. Pogoda dopisała tylko pod piknik, ale cóż… tak oto skończyliśmy sezon startowy, tym samym dając początek letniej przerwie.
Ja ze swojej strony chciałabym podziękować Agnieszce za możliwość wystartowania z niesamowitym Pacusiem, a Grześkowi za pożyczenie hulajnogi, dzięki której aż tak się nie zmęczyłam ;) O ironio losu, kończąc etat startowania na zawodach, wróciłam się do poziomu pożyczania-wszystkiego-od-wszystkich, kiedy myślałam, że wszystko mam JUŻ swoje ;)
Podziękowania należą się również Cze-Mistom, za organizację świetnych zawodów. Jeśli chodzi o mnie, są perfekcyjni w tym względzie, a oferują naprawdę bajeczne tereny do jeżdżenia.
No i co bym poczęła bez Zorzy, bez której jest po prostu smutno i ponuro :)
Dzięki za towarzycho i zacną atmosferę!
Tekst: Wiola Imiołczyk
Nasz Klub okupował miejsce zawodów już od piątku: zaliczyliśmy zatem imprezkę przed startami. Miniony tydzień spędziliśmy wyłącznie na omawianiu taktyki sztafetowej, mieliśmy wielkie plany co do niej, a lista klubowiczów pozwoliła nam na śmiałe manewrowanie ;)
Jeszcze przed weekendem zapowiadano cieplejsze dni, ale chyba nikt nie spodziewał się upałów, jakie nadeszły. Z tego powodu wielu klasom skrócono dystans, a ja – startująca z psimi seniorami na hulajnodze – bardzo się z tego ucieszyłam.
W tym roku organizatorzy wymyślili nowy patent na trasę – bo zawody odbywają się tam regularnie, a ich specyfika przyciąga co roku wielu zawodników – przeniesiono miejsce startu w okolice budynku klubowego. Niby taka mała zmiana, a jak wiele radości przyniosła :)
Nasi bikejoringowcy z Pucharu Polski, Krzysiu, Jolka i Oliwka, startowali w pierwszej kolejności. Na rowerach pokonali trasę o długości 4,6 kilometra. Cała trójka ostro walczyła z konkurencją, Kisiel z pomocą świetnej liderki Luny, Jolka jak zawsze z przesympatycznym Krówkiem, a Oliwia z poczciwą, doświadczoną Vivą ;)
Pomimo niesprzyjającej temperatury, Joli udało się "wypedałować" pierwsze miejsce!
Krótko po nich na trasę wyruszał Damian, z siedmioma psami plasując się w kategorii A. Po drodze spotkały go problemy techniczno-komunikacyjne, kiedy wjechał zaprzęgiem pod taśmy zamiast wzdłuż nich – i tam musiał nieco odczekać. Jak się później okazało, inny nasz klubowicz – Piotrek – doświadczył identycznej przygody w B0. Widać psy miały inną wizję trasy niż organizatorzy pierwszego dnia :)
W Lidze Zaprzęgowej brał udział nasz nowy Zorzanin, Mateusz, który dzielnie walczył w canicrossie. Start w Lubieszowie był mu potrzebny do ukończenia licencji, czyli od tego momentu mamy już trzech dobrych zawodników do sztafety biegowej :))
Potem naszedł czas na mój start. Po raz pierwszy odkąd startuję, czyli od 2007 roku, udało mi się zgłosić i zrealizować do końca start w klasie D1. Kiedyś wymarzonej, dziś raczej historycznej :) Jako, że obecne zdrowie Chestera sprawia, że jakiekolwiek bardziej obciążające bieganie jest dla niego niezbyt przyjemne, postanowiliśmy (wspólnie), że to będzie jego ostatni start w zawodach. To dlatego dołączyliśmy do niego haszczego przyjaciela, Paco, z którym dzielnie walczył na 2,5 kilometrowej trasie przez dwa dni z rzędu.
Sobota, jak to zazwyczaj bywało w pierwszy dzień, przeminęła dla mnie łaskawie. Psy długo galopowały, sprawnie braliśmy zakręty na leciutkiej hulajce. Kierunkowo obydwoje doskonale się dogadali (jak zawsze ;) ), co zaowocowało całkiem dynamicznym biegiem. Przed najbardziej newralgicznym momentem wyznaczonej trasy dogonił mnie inny zawodnik D1, jadący z bardzo szybkimi hasiorami. Dzięki niemu trochę nam motywacja podskoczyła, psy dalej parły naprzód, a ja starałam się im ciągle pomagać. Po pokonaniu podwójnie oznakowanego zakrętu 180 stopni, czyli tzw. „nawrotki”, czekała nas wspinaczka po piachu. Niektóre psy pewnie nie odczuły górki, ale misiakom należy stanowczo pomóc :) Podbiegamy, podbiegamy, a ja cieszę się w duchu na widok zbawiennej niemalże tabliczki "800m". Szybkie jak na nas dotarcie do osiemsetki :) Przed nami ostatnia część góreczki, kiedy nagle psy zwracają głowy w dokładnie tą samą stronę. Nagle hulajka zaczyna uciekać mi z rąk, bo zdecydowały się galopować inaczej i mocniej niż wcześniej. Powód? Trzy sarenki chyżo przekroczyły ścieżkę, na jakieś 5 metrów przed nami. A więc jednak cuda się zdarzają :)
Doznajemy mocnego przyspieszenia, zjeżdżamy po piachu, żeby na wyrównującej się płaszczyźnie drogi skręcić od razu w prawo. Jeszcze chwila, a znajdziemy się na krótkim odcinku asfaltowym i twardszej powierzchni duktu idącego na obrzeżu lasu – prowadzącego prosto do mety. Mniej więcej w tamtym momencie dogoniła nas koleżanka z D1, która wyprzedzając dała kolejnego kopa motywacji i adrenaliny, by w pięknym stylu ukończyć pierwszy etap (czytaj: w pełnym galopie i o zdrowych chęciach).
Drugi dzień nie był aż tak łaskawy jak sobota, co nie robiło go jakoś specjalnie gorszym – tylko ze co najmniej dwie minuty wolniejszym ;) Już po pierwszym zakręcie widać było, że Chesio jednak uwielbił jedniodniowe zawody. Nie, drugiego dnia to on nigdy nie chciał biegać. Niezależnie od przyjętej metody i strategii treningowej, zawsze to samo :) Tak zaczynaliśmy, tak więc skończymy. Paco próbował przekonać kumpla do ochoczego biegu, ale niestety. Dopiero zwolnienie na miarę „odczekania” na kolejną zawodniczkę i wyraźne wymuszenie rywalizacji bezpośredniej zmusiło Chesia do wysiłku. Połowę trasy spędziłam w miłym towarzystwie, nie nudząc się przynajmniej i powoli posuwając do przodu. Tym razem sarenki nie chciały nam pomóc :) Wspięliśmy się na górkę mniej dynamicznie niż poprzedniego dnia, zaliczając po drodze dwa zejścia z trasy z powodu interesujących zapachów przy drzewach (ktoś puścił plotkę na stake-out’cie o jakiś cieczkach?! :) ). Co prawda zostawiliśmy naszą koleżankę z trasy troszkę za sobą, ale wcale nie szybko doczłapaliśmy się do mety. Uff, przynajmniej ukończone. Bywało gorzej przecież.
Należało mocno podziękować zawsze wesołemu Pacusiowi za piękną współpracę, a Chesiowi za 5 lat startowania na zawodach :) Całą swoją karierę spędził na mniej lub trochę bardziej kombinowanemu bieganiu, raz szybszemu raz wolniejszemu, czasem skupionemu, a czasem totalnie olanemu ;) Ale liczyć na niego było można, a swoim posłuszeństwem na trasie nigdy nie zawodził. Czasem jedynie odrobiny motywacji brakowało :)
Sztafety wystawiliśmy cztery: dwie canicrossowe: żeńską i męską, dwie mieszane: walczącą o pudło i tzw. „wielorybów” ;) Jak to bywa przy zbyt sprecyzowanych planach, większość wyszła inaczej niż chcieliśmy.
Kiedy mówiłam o kończeniu kariery, nie do końca miałam na myśli żegnanie się z własnym zdrowiem. Bo nie wiem, co innego mogli mieć na myśli koledzy-klubowicze, kiedy wystawili mnie w biegu z tuningiem na pierwszej zmianie. Przydzielono mi młodą Schastę, pozbawiono okularów i … wio, leć. I módl się, żebyś zauważyła znaki zanim wpadniesz na drzewo. Odprawa, tłumaczenie zasad, ustawianie się w korytarzu, GO…! I na tym się zakończył mój start, bowiem Schasta odmówiła jakiejkolwiek współpracy. Możliwe, że ta suczka uratowała mi wtedy życie :) Okej, jedna sztafeta wycofana.
W drugiej liczyliśmy na jakiś sukces. W pierwszej zmianie biegł Kisiel z Kuflem (debiutując chyba z tak silnym psem ;)), zmieniał go Mateusz z Lun ą (to, jakby nie było, też debiut, ale biegu z tuningiem ;) ), a odrabiać ich straty miał mój brat z Nascarem. Chłopcy ostro wypruwali sobie płuca, żeby pobiec jak najlepiej. Kiedy Kisiel pokonywał strefę zmian, przed Nikiem wyruszył któryś z ostatniej zmiany klubu Sokolik.
Mateusz: wcale niełatwe odpięcie linki od pasa bez zatrzymanki, klepnięcie Nika i łapanie tchu. Chwilę później Niko razem z Nascarem darli już przez lubieszowski las, próbując odrobić ile tylko się da. Wszyscy stali w okolicach mety i z niecierpliwieniem wpatrywali się w dal, gdzie z lasu ścieżka wybiegała na szlak graniczny z polem.
Jaka radość nastąpiła, kiedy zobaczyliśmy rzucającą-się-w-oczy żółtą koszulkę, zanim wspomniany zawodnik Sokolika pojawił się na ostatniej prostej :) Tak oto chłopcy zdobyli złoto w męskiej, canicrossowej sztafecie. Super!
Jako, że nie udał się mój debiut w biegu (testament się nie przydał), mogłam skupić siły na drugiej sztafecie. Z tego powodu hasło „wieloryby” trochę straciło sens, ja zastąpiłam Damiana w SC1, ale i tak mieliśmy być tłem dla pozostałych sztafet. Ta walcząca o podium składała się z Nika, Oliwki i Jolki.
No nic, start masowy, wszyscy z hulajnogami i psami w jednej linii. Tym razem pomagać mi miała Saba, fizyczna kopia swojej mamusi Krófki :) Nauczona trochę doświadczeniem z poprzedniego, nieudanego startu, postanowiłam przeczekać nieco największy bałagan, dać najszybszym wolną drogę, a potem po prostu ich gonić.
Podobnie jak ja, stojący obok mnie Wojtek stał przez sekundę po odkrzyknięciu startu, kiedy trzej inni zawodnicy wyparli do przodu. Nikowi udało się wybić na szpicę, dzięki czemu uciekł bez szwanku. Za nimi pojechał Komuna, który z jakiegoś powodu musiał się zatrzymać jeszcze przed pierwszym zakrętem. Zostało nas trzech: ja, Wojtek i zawodniczka z Rosji :) Jechałam za nimi, kiedy doszło do nieporozumienia między ich psami, w wyniku czego Wojtkowi lina wplątała się w koło, suka Rosjanki wystraszyła się i odskoczyła na bok, przypadkiem dając mi wolny przejazd. Saba, chociaż lekko spanikowała, nie mogła skręcić ani na lewo, ani na prawo :) więc szybko popędziła do przodu. Po drodze minął nas Komuna z wielkim Pepe, a my uczepiłyśmy się ich i sprawnie pokonywałyśmy kolejne etapy krótkiej, około półtorakilometrowej trasy. Korzystamy z okazji, ja odpycham się swojej starej, niesprawnej do końca hulajce, „Młoda Krowa” leci jak szalona, drobne rozmiary nie odzwierciedlają wcale jej siły i chęci. Dopiero na piaszczystej górce ucieka nam z oczu Komuna, kiedy musiałam zacząć biec. Kołobieżka grzęznęła w piachu nawet na zjeździe, nie mówiąc już o prostej. Ale walczymy dalej, po wyjeździe na twardszą powierzchnię Saba znów nabiera prędkości. Na mecie przekazuję suczkę razem z hulajką, po czym biegnę zmienić Kisiela. Udało się nawet przyspieszyć w strefie zmian! Po chwili znikają między drzewami razem z Lunką, teraz ich kolej.
W zasadzie nie wiem co się potem działo; poszłam do auta dać się napić psu. Kiedy reszta klubu wróciła na stake-out, okazało się, że jesteśmy drudzy :) Niestety, nasza pierwsza sztafeta mieszana nie ukończyła. Niko na pierwszej zmianie bardzo dobrze zaczął, zrobił jakieś 20 sekund przewagi, ale… suczka Oliwki jakoś nie chciała kontynuować tej dobrej passy – odmówiła startu.
Z czterech ekip udało się utrzymać tylko dwie. Schasta najpierw uratowała mi życie, po czym pomogła w drugiej sztafecie Piotrkowi walczyć o nasz srebrny medal :) Choć mamy tylko ośmioro licencjonowanych i startujących zawodników, wpisaliśmy cztery sztafety. Mam nadzieję, że ta tradycja będzie kontynuowana jeszcze długo na zawodach.
Reasumując: skończyliśmy z wieloma medalami. Damian srebro w A, Piotrek srebro w B0, Niko złoto w SC1, Jolka złoto w BJK i brąz w D1. Poza tym złota sztafeta canicrossowa (Kisiel, Mateusz, Niko) i srebrna sztafeta mieszana (ja, Kisiel, Piotrek) :) W indywidualnych jazdach Oliwka czwarte miejsce w BJK, Kisiel również czwarte w BJM, tak samo ja w D1. Rozwijamy się, chyba :)
Zawody – co powtarzam od dawna – u Cze-Mi-stów są zawodami obowiązkowymi. I tyle. Fajna zabawa, trasę nam uatrakcyjniono, choć miękkie trasy w Lubieszowie nigdy mi się nie znudzą. Pogoda dopisała tylko pod piknik, ale cóż… tak oto skończyliśmy sezon startowy, tym samym dając początek letniej przerwie.
Ja ze swojej strony chciałabym podziękować Agnieszce za możliwość wystartowania z niesamowitym Pacusiem, a Grześkowi za pożyczenie hulajnogi, dzięki której aż tak się nie zmęczyłam ;) O ironio losu, kończąc etat startowania na zawodach, wróciłam się do poziomu pożyczania-wszystkiego-od-wszystkich, kiedy myślałam, że wszystko mam JUŻ swoje ;)
Podziękowania należą się również Cze-Mistom, za organizację świetnych zawodów. Jeśli chodzi o mnie, są perfekcyjni w tym względzie, a oferują naprawdę bajeczne tereny do jeżdżenia.
No i co bym poczęła bez Zorzy, bez której jest po prostu smutno i ponuro :)
Dzięki za towarzycho i zacną atmosferę!
W lekko nostalgicznym nastroju
(tak, starzeję się)
Wiola
(tak, starzeję się)
Wiola